Komentarze do czytań XXIV Tydzień Zwykły
(14-20 września 2014 r.)
Niedziela 14.09.2014, Święto Podwyższenia Krzyża Świętego
Pierwsze czytanie: Lb 21, 4b-9
To ciekawe, że ludziom pokąsanym przez węże Bóg każe… patrzeć na węża! Nie robi tego bynajmniej w celu ich pognębienia, nie mówi: „Patrz, jak się kończy twój bunt!” Bóg nie chce, żebyśmy kontemplowali nasze klęski – nie ma w Nim mściwości, tylko serdeczne współczucie, nawet jeśli reaguje gniewem. Zdrowy gniew to gorący sprzeciw wobec zła, co w przypadku Boga oznacza sprzeciw wobec samobójczych wyborów dokonywanych przez ludzi, których ukochał. Kiedy Izraelici, uratowani od zagłady w Egipcie, zaczynają u progu Ziemi Obiecanej podważać sens swojego ocalenia i tęsknić za ziemią śmierci, Bóg sprzeciwia się temu z całą żarliwością. Jego gniew jest jak ogień – w hebrajskim tekście Księgi Liczb węże atakujące lud są nazwane dosłownie „wężami płonącymi”. Jednak gniew Boga nie ma na celu zagłady, tylko otrzeźwienie. Jego ogień jest niczym gorączka, sygnalizująca chorobę i będąca reakcją obronną, jakby „wypalaniem” infekcji.
Boży gniew kieruje się przeciw grzechowi, a postacie węży przypominają o źródle wszystkich grzechów, o ulegnięciu „wężowi” z raju. Dlaczego jednak znakiem ocalenia ma być także wąż? Bóg poleca zrobić jego podobiznę z miedzi, metalu o barwie płomienia. W przeciwieństwie do pełzających w dole żywych „płonących” węży, które niosły śmierć, ten martwy miedziany wąż dawał życie. Trzeba było tylko podnieść wzrok ku górze, w kierunku nieba, z wiarą w słowo Bożej obietnicy. Ufając Bogu spojrzeć na znak pokonanej śmierci, uśmierconego grzechu…
Zgodnie z Ewangelią miedziany wąż, umieszczony przez Mojżesza na wysokim palu (być może przymocowany do jakiejś poprzecznej listwy), zapowiada Jezusa zawieszonego na krzyżu. To ostateczny znak ocalenia. Widząc Jezusa na krzyżu, widzimy uśmiercony grzech, którego jad traci moc w ogniu Męki. To ciekawe i ważne, że na określenie Męki Chrystusa tradycyjnie używamy pochodzącego z łaciny słowa „Pasja”, mogącego oznaczać cierpienie, ale także gwałtowną namiętność. Syn Boży przyjął w siebie naszą gorączkę, odchorował nasze ukąszenie złem, płonąc jednocześnie ogniem głębokiej pasji, zamiłowania do człowieka. Bóg Ojciec nie ukarał Go zamiast nas, ale dał Go nam jako lekarstwo, odtrutkę Miłości. Zanurzył Syna w mrok Golgoty jak pochodnię, której niebiański ogień pochłonął ognie piekielne.
Psalm responsoryjny: Ps 78, 1-2.34-35.36-37.38
Psalmista przypomina, jak opornie poddawali się Izraelici Boskiemu prowadzeniu, które przecież miało służyć wyłącznie ich dobru. W nieco uproszczony sposób przedstawia Boga karzącego („zabijającego”) i litującego się, ale całkiem czytelnie opisuje Boską walkę o człowieka. Bóg nie musi używać agresji – wystarczy, że faktycznie cofnie na chwilę pomocną rękę, gdy ją uparcie odpychamy. Pozwala nam zobaczyć, że bez Niego giniemy, bo gdyby nam teraz pobłażał, przepadlibyśmy na wieki. Nie pozwala naszym sercom spokojnie twardnieć, zastygać w grzechu jak w betonie. Boży gniew to znak miłości, świadectwo, że Jemu na nas zależy.
Drugie czytanie: Flp 2, 6-11
Pełen głębi hymn o uniżeniu i wywyższeniu Chrystusa, o wielkim nurkowaniu Syna Bożego w ludzki upadek, w wyniszczenie spowodowane pychą pierwszych ludzi. Grecki tekst Listu do Filipian mówi dosłownie, że istniejący w swej Boskiej postaci Jezus „nie uznał za rabunek” swojego bycia równym Bogu. Po prostu taki był Jego naturalny stan. On jednak „ogołocił (dosłownie: uczynił pustym) samego siebie”, zrezygnował z tego, czym był i przyjął „postać sługi”.
Adam i Ewa, zjadając zakazany owoc „poznania dobra i zła”, próbowali stać się „jak Bóg” na sposób złodziejski, wykraść coś, co Bóg i tak dla nich przeznaczył – przecież stworzył ludzi „na swoje podobieństwo”. Próbując zrabować Boskość, stracili ją, ponieważ w domu Bożym wszystko jest darem, a kradzione niszczeje. Pierwsi ludzie zachowali się jak chłopak, który gwałci zakochaną w nim dziewczynę. Nie chcąc przyjmować darów i zależeć od niebiańskiego Ojca, próbując zawdzięczać swoją chwałę samym sobie, ludzie w rzeczywistości stoczyli się na poziom zwierząt walczących o byt. Zamiast wzlecieć, zaczęli pełzać. Dlatego wieczny Syn, Pierwowzór dzieci Bożych, zszedł do krainy egoizmu jako sługa (por. Mt 20, 28) – stwórcze Słowo uklękło, żeby nam umyć nogi, obolałe od gonienia za wielkością. W domu Boga wzajemne usługiwanie to nie hańba, lecz styl życia i potrzeba serca… Jezus przypomniał nam zwyczaje nieba.
A ponieważ serca pełne pychy i egoizmu są obumarłe i ciążą w stronę piekła, Jezus zanurkował w śmierć (zadaną w poniżający i makabryczny sposób), oraz w piekło utraty kontaktu z Ojcem („Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”). Wbrew całej rzuconej Mu w twarz nienawiści wytrwał kochając swych morderców, posłuszny zleconej sobie misji Ratownika (przecież to właśnie znaczy słowo „Zbawiciel”). Zaniósł miłość na samo dno jej zaprzeczenia, zszedł ze światłem do królestwa ciemności, odbierając im moc. W rezultacie powraca do nieba jako Zwycięzca i Zdobywca. Na nowo przyjmuje Boskie Imię i panowanie nad światem oraz zaświatami – ale teraz robi to dodatkowo jako Syn Człowieczy, rzecznik ludzi, którzy godzą się być małymi dziećmi, podnoszonymi do Boskiego policzka (por. Oz 11, 4).
Ewangelia: J 3, 13-17
Ten fragment nocnej rozmowy Jezusa z Nikodemem zawiera jeden z najczęściej cytowanych wersetów Nowego Testamentu. Chrystus zwyciężający „grzech świata” na krzyżu zostaje ukazany jako znak i narzędzie ratunku dla wszystkich, którzy będą na Nim polegać. Wiara w biblijnym znaczeniu tego słowa nie sprowadza się do posiadania religijnych przekonań, np. o Boskości Jezusa. Wierzyć jak Abraham i Maryja to dać się pociągnąć, wejść w zaproponowany układ, postawić w życiu na Bożą obietnicę. Wierzyć w Jezusa, podniesionego wysoko jak miedziany wąż Mojżesza, to przyjąć Go jako Ratunek i Przewodnika.
Jesteśmy pokąsani przez demony, zatruci jadem grzechu, ale Bóg nie zamierza wydawać wyroku na upadły świat. Daje nam lekarstwo, które Go bardzo drogo kosztowało, ukochanego Syna, Światłość ze Światłości. On przyjął naszą śmierć, żeby nam dać swoje życie. Czy oprzesz się na Nim całkowicie, czy oddasz Mu panowanie nad sobą? Chodzi o Kogoś, kto stworzył cię do szczęścia i rzucił się w paszczę piekła, żeby cię z niego wyrwać… Zasługuje na zaufanie.
Poniedziałek, 15.09.2014, Wspomnienie Najświętszej Maryi Panny Bolesnej
Pierwsze czytanie: Hbr 5, 7-9
Czytając o wysłuchaniu przez Ojca próśb i błagań Jezusa o wybawienie od śmierci mamy prawo poczuć się zaskoczeni. Przecież „kielich” strasznego losu, przed którym Jezus tak drżał w Getsemani (por. Mk 14, 33-36), wcale Go nie ominął – z czego zresztą autor Listu do Hebrajczyków doskonale zdaje sobie sprawę, stwierdzając, że Zbawiciel „nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. To ostatnie zdanie wywołuje kolejny odruch zdziwienia, bo czyż Jezus, dodający do błagań o ratunek zastrzeżenie: „Niech stanie się nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty”, nie wykazał się właśnie heroicznym wręcz posłuszeństwem? Czy nie był „posłuszny aż do śmierci” (Flp 2, 8)? Trzeci możliwy problem z naszym tekstem nie pojawi się podczas polskiej liturgii słowa, która bazuje na tłumaczeniu z Biblii Tysiąclecia, ale może wystąpić przy lekturze innych przekładów. Zaraz po wzmiance o „nauczeniu się posłuszeństwa” znajdujemy wyrażenie, które tłumacz Biblii Tynieckiej przełożył jako „wszystko wykonał”, a które można też oddać słowem „wydoskonalony”. Czy Synowi Bożemu mogło czegokolwiek brakować do doskonałości, czy musiał tej doskonałości nabywać? Przyznajmy, że to frapujące pytania…
Wszystko wskazuje na to, że natchniony autor za wybawienie od śmierci uważa ocalenie od pozostania w jej mocy na zawsze, czyli zmartwychwstanie. Jezusowi nie oszczędzono zejścia w otchłań „kraju zmarłych” (por. Ps 16, 10), lecz wkrótce potem, „dnia trzeciego” (Oz 6, 2), został z niej wyciągnięty. Bóg spełnia prośby zgodne ze swą wolą i nie chce niczyjej zguby (por. Jr 29, 11) – jednak odpowiada na modlitwy nie zawsze w taki sposób, jakiego byśmy pragnęli. Co ciekawe, w naszym fragmencie czytamy, że Jezus „został wysłuchany dzięki swej uległości”. Grecki wyraz użyty w tym miejscu i przetłumaczony w Biblii Tysiąclecia jako „uległość”, był stosowany na określenie pobożności, a ta ostatnia to nie mnożenie pacierzy, tylko oddanie się Bogu i poddanie Mu. Właśnie to ratuje Jezusa w Jego męce i śmierci: całkowite oddanie i poddanie Ojcu, w którego woli, zamyśle, ukrytym planie miłości, był pogrążony głębiej, niż we wszechogarniającym bólu i wrogości otoczenia. Tonąc w śmierci oddał ducha (swoje najgłębsze „ja”) w ręce Ojca, który wydawał Mu się nieobecny (por. Mk 15, 34; Łk 22, 46) – jednak Jezus pamiętał, że z tych dobrych rąk nikogo nie da się wyrwać (por. J 10, 29), jeśli sam nie zechce ich opuścić. Dlatego po prostu musiał powstać z grobu, bo ktoś, kto zaufał Źródłu życia, nie może pozostać umarły.
Syn Boży należy całkowicie do swego Ojca w wieczności, ale tę ciężką próbę przeszedł w czasie oraz w ludzkiej naturze i właśnie bycia posłusznym „po ludzku” musiał się nauczyć. Uczenie się wszystkiego stopniowo to ludzka rzecz, a On miał być człowiekiem naprawdę, bez udawania. W ten sposób Jezus wypracował dla nas, wydoskonalił w praktyce, wzór przeżywania człowieczeństwa. Oczekując, że będziemy za Nim posłusznie kroczyć, nie wymaga niczego, czego by sam nie przećwiczył. Stał się doświadczonym przewodnikiem na ziemskich drogach do nieba.
Psalm responsoryjny: Ps 31, 2-3b.3c-4.5-6.15-16.20
Warto postarać się wejść w ten psalm całym sobą, chłonąc postawę absolutnej ufności Bogu na przekór złym okolicznościom. Czyniąc swoimi te natchnione słowa, przyjmujemy duchową komunię, bo jednoczymy się z Jezusem, właśnie w taki sposób przeżywającym swój krzyż.
Ewangelia: J 19, 25-27
Jak wiadomo, o Maryi niewiele się mówi w Ewangeliach, ale to, co się tam o niej mówi, jest bardzo istotne. Matka naszego Pana pojawia się przy tym w kluczowych momentach tych opowiadań, starannie przecież (i pod Bożym natchnieniem) przemyślanych.
Pod krzyżem Jezusa Maryja nie rzuca się w oczy, nie pada z jej strony żadne słowo, nie mamy relacji o żadnym jej geście. Po prostu tam jest, stoi, trwa. Są takie chwile, gdy jedyne, co możemy zrobić, to być blisko osoby cierpiącej. Jednak sam Jezus wydobywa Matkę z tego ludzkiego tła i zwraca naszą uwagę na łączącą ich tajemniczą więź. Znowu, tak jak w Kanie, mówi do niej: „Niewiasto!” – bo to nie jest ich prywatna rozmowa, tu chodzi o współpracę Służebnicy Pańskiej (por. Łk 1, 38) ze składającym ofiarę z życia Sługą Pańskim (por. Iz 52, 13 – 53, 12). To dość niezwykłe, gdyż Bóg nie potrzebuje pomocników, Jego Syn sam udźwignął ciężar swej misji (por. Hbr 7, 26-27). On zbawia także Maryję, której „pełnia łaski” (por. Łk 1, 28) od poczęcia stanowi owoc Jego krzyża, działającego „z wyprzedzeniem”. Jednak Ten, „bez którego nic nie możemy uczynić” (por. J 15, 5), zaprasza, żebyśmy przykładali rękę do zbawienia własnego i bliźnich, dodawali swój wkład do Jego doskonałej ofiary (por. Kol 1, 24; Hbr 9, 12). Wszystko wskazuje na to, że Maryja jest Jego pierwszą współpracowniczką, Najwyższą Diakonisą przy Najwyższym Kapłanie.
Uroczysty tytuł nadany Maryi nie jest jedynym sygnałem, że umierający Jezus chce czegoś więcej, niż zlecenie uczniowi opieki nad Matką. Zwróćmy uwagę, że najpierw zwraca się właśnie do niej. Wygląda na to, że wbrew obyczajom epoki samotna wdowa, sama pozbawiona oparcia, ma się zaopiekować dorosłym mężczyzną, który pod krzyżem stanowi jedyną reprezentację grona apostołów. Czytamy przy tym, że powierzony Maryi apostoł był ulubionym uczniem Jezusa, tym, który podczas Ostatniej Wieczerzy opierał poufale głowę na Jego piersi (por. J 13, 25). To ważna lekcja. Wprawdzie miłość naszego Mistrza jest dla wszystkich i za darmo (por. J 13, 1; 15, 9), ale istnieje sposób, żeby zostać prymusem w Jego szkole: uczyć się rytmu Jezusowego Serca i uznać Maryję za Matkę. Ta, która uwierzyła w Nazarecie (por. Łk 1, 45) i na Golgocie nie odmówiła Bogu swego jedynego Syna (por. Rdz 22, 16), stała się Abrahamem Nowego Testamentu, Matką wierzących.
Wtorek, 16.09.2014, Wspomnienie świętych męczenników Korneliusza i Cypriana
Pierwsze czytanie: 2 Kor 4, 7-15
Chrześcijanin to doprawdy dziwne zjawisko. Jeśli każdy człowiek, zgodnie z obserwacją pewnego filozofa, trwa w zawieszeniu między stanem zwierzęcym i anielskim, między nędzą a chwałą, to uczeń Jezusa nosi życie samego Boga (Jego Ducha) w kruchym naczyniu swego „ja”. Jesteśmy jak niebo w ziemskiej skarbonce, szczerozłoty dukat Miłości w glinianej śwince. To ostatnie porównanie brzmi może nieelegancko, a pierwszymi słuchaczami Jezusa z pewnością by wstrząsnęło, gdyż świnia jest w judaizmie zwierzęciem nieczystym. Jednak Chrystus właśnie zamieszkał w naszym brudzie, usuwając go samą swoją obecnością i dotykiem – On, który urodził się w stajni i dotykał trędowatych… Wypalił ten brud ogniem swej Pasji, odchorował za nas diabelską infekcję. Żyje w nas (por. Ga 2, 20), jest z nami jednością (por. 1 Kor 6, 15.17), ale my przecież wciąż pozostajemy naczyniem z kruchego materiału. Nie możemy się łudzić, jak Piotr przy Ostatniej Wieczerzy, że na pewno nie „pękniemy” (por. Mt 26, 33.35). Nie możemy nawet uczciwie powiedzieć, że nasza wierność już w jakimś miejscu nie pękła, lub chociaż odrobinę się nie zarysowała (por. 1 J 1, 8). A przecież jednocześnie doświadczamy – jeśli zaufaliśmy Panu i oddaliśmy Mu rządy swojego serca – że mimo słabości nie giniemy, a skorupy naszej kruchej miłości wciąż zrastają się na nowo. Co więcej, z tą słabością i kruchością stajemy się (tak, wszyscy, choć każdy w swoim zakresie) apostołami Chrystusa.
Nasza świętość i moc „nie są z nas”. Zostajemy dziećmi Boga z czystej łaski, wyłącznie dzięki zgodzie na Jezusowe złączenie się z nami, na przyjmowanie przez Niego naszych chorób i słabości oraz udzielanie nam Jego zdrowia i siły. Możemy być Bożymi dziećmi tylko dzięki Jezusowi i tylko tak, jak Jezus – a On zarówno w wiecznym życiu Trójcy, jak i w swojej ziemskiej historii nieustannie otrzymuje wszystko (w tym samego siebie) od Ojca i wszystko (w tym siebie samego) Ojcu oddaje (por. J 17, 1.4-5). Po prostu wciąż „od Ojca wychodzi i do Ojca idzie” (por. J 13, 3). Również my jesteśmy z Chrystusa i dla Chrystusa, nie żyjemy „dla siebie” (por. Rz 14, 7).
Także moc, z której korzystamy, ma służyć miłości i nie jest nasza. Podczas gdy na upadłym świecie powodzenie kojarzy się z niezależnością, którą daje pełny spichlerz i skarbiec (por. Mt 6, 19; Łk 12, 18-19), w królestwie Bożym szczęśliwi są „ubodzy w Duchu” (por. Mt 5, 3), dzieci Podmuchu łaski, o którym nie wiadomo, „skąd przychodzi i dokąd podąża” (por. J 3, 8). Nie można Go zamknąć w szkatułce, ale można Go „chwycić w żagle” i dać się pociągnąć. Ten nieuchwytny Duch, „Dawca darów mnogich”, wypełnia serca ludzi nie starających się podpisywać Jego prezentów własnym nazwiskiem i wolących być „szafarzami łaski” (por. 1 P 4, 10). Prawdziwe skarby należą do otwartych dłoni i serc będących żaglami Ducha Świętego, do „podających dalej” Boże prezenty „radosnych dawców” (por. 2 Kor 9, 6-7) – a ktoś, kto próbuje sobie coś przywłaszczyć (szukając egoistycznej niezależności), traci wszystko jak syn marnotrawny (por. Łk 15, 12-14). Ten, kto niczego nie próbuje zawłaszczyć, niczego też nie traci, natomiast ma udział we wszystkich skarbach Bożego domu (por. Łk 15, 31). Jeśli wszystko – łącznie z własnym sercem – oddaliśmy Chrystusowi, to „wszystko jest nasze” (por. 1 Kor 3, 22-23).
Psalm responsoryjny: Ps 116B, 10-11.12-13.15-16ab.16c-18
Jeśli całkowicie oddaliśmy się Bogu, to możemy ufać, że On będzie się o nas troszczył jak o samego siebie. Taka ufność na przekór piętrzącym się nieszczęściom nieraz prowadzi do doświadczeń wyrywających z serca okrzyk wdzięczności: „Czym się Panu odpłacę za wszystko, co mi wyświadczył?” Ale uwaga: podniesiony w dziękczynieniu (po grecku powiedzielibyśmy: „eucharystii”) kielich zbawienia, znak doznanej łaski, kojarzy się z doświadczeniem Jezusa, wybawionego ze śmierci dopiero po przejściu przez nią. Bóg troszczy się o nas jak o samego siebie, lecz samemu sobie też nie oszczędził bólu Jezusowej Paschy. Jego drogi są z pewnością drogami zbawienia, ale czasem prowadzą „przez ciemną dolinę” (por. Ps 23, 4).
Ewangelia: J 17, 11b-19
Jako uczniowie Jezusa mamy swoje słabości i przeżywamy trudne doświadczenia, ale niesie nas w tym wszystkim troska samego Pana. On modli się za nas, tak jak modlił się za Piotra, żeby „nie ustała jego wiara” (por. Łk 22, 32). W tym fragmencie Jezusowej modlitwy za uczniów słyszymy, że prosi o dwie ważne rzeczy: o nasze trwanie w jedności „w Bożym imieniu” (bo jesteśmy świadkami Boga-Miłości), oraz o „zachowanie od złego, bez zabierania ze świata”. My, chrześcijanie, nie musimy być zawsze we wszystkim zgodni (między apostołami też zdarzały się spory, por. Dz 15, 36-41; Ga 2, 11), ale mamy jednak żyć jak rodzina, dzieci jednego Ojca – i nie musimy uciekać od reszty społeczeństwa, lecz mamy zachować czyste serca, troszcząc się w miarę możności o wspólne dobro razem z naszym niewierzącym otoczeniem.
Środa, 17.09.2014
Pierwsze czytanie: 1 Kor 12, 31 – 13, 13
Pawłowy Hymn o miłości bywa chwalony i cytowany nie tylko przez wierzących. Niektórym może się zdawać, że przedstawia tę bardziej ludzką twarz chrześcijaństwa, bez fanatycznych oczu dogmatyka, zmarszczonych brwi moralisty oraz kwaśnej miny zgorszonej dewotki. A jednak nie mamy tu do czynienia z pochwałą romantyzmu. Natchniony poemat nie daje się sprowadzić do roli ślubnego przeboju, wywoływacza wzruszeń, sentymentalnego westchnienia – podobnie jak nie jest litanią obowiązków wynikających z przykazania miłości. To proroctwo, owoc „trzeźwego upojenia Duchem Świętym”, by użyć sformułowania św. Ambrożego. Umieszczony między pouczeniami na temat korzystania z charyzmatów („darów duchowych”), hymn dotyczy samego Ducha Miłości, Daru nad darami. To On daje moc i smak religijnym emocjom i dobrym uczynkom, bez Niego jedne i drugie stają się własną karykaturą. On rozlewa w sercach (por. Rz 5, 5) znajomość Boskiej sztuki bezinteresownego przyjmowania drugiego w jego bogactwie i obdarowywania go sobą – bez czego najgłębsza wiara zmienia się w ezoteryczną duchowość egoisty, a cuda w magię.
Ta „pieśń pełna Ducha” (por. Kol 3, 16) może być dla nas nauką, jeśli będziemy się nią modlić. Trzeba ją medytować, czyli nie tyle mądrze analizować, ile raczej smakować jak wino, cicho szepcząc słowo po słowie i pamiętając, że żywy Bóg nas „przenika i otacza ze wszystkich stron” (por. Ps 139, 1.5). Warto przy tym prosić: „Przyjdź, Duchu Święty, zapal we mnie ogień Twojej miłości”, oraz „Jezu Chryste, bądź moim Panem i napełniaj mnie Twoim Duchem”.
Psalm responsoryjny: Ps 33, 2-3.4-5.12.22
Duch Święty przychodzi do nas z darem uwielbienia Boga, zachwycania się Nim, radości z tego, kim On jest i jaki jest. Oprócz takich zachwytów serca zakochanego w swym Stwórcy, budzi w nas także uczucie wdzięczności za Bożą życzliwość, przyjaźń i aktywną dobroć – to wszystko określamy słowem „łaska”. Łaskawość Boga otacza nas jak atmosfera, „ziemia jest jej pełna”. Dziękowanie odświeża pamięć o doznanej dobroci i rodzi zaufanie, które z kolei otwiera nam serce, robi w nim „miejsce” na przyjmowanie nowych łask.
Ewangelia: Łk 7, 31-35
Okazujemy się dziećmi Bożej Mądrości, kiedy umiemy ją rozpoznać. Jesteśmy wszyscy (podobnie jak cały kosmos) stworzeniami Mądrości, zanurzonymi w niej i przez nią ukształtowanymi (por. Mdr 9, 2), ale być jej dzieckiem to odnaleźć z nią „pokrewieństwo”. Mądrość Ojca z nieba przychodzi do nas w Duchu Świętym, przemawiającym przez proroków (takich, jak Jan Chrzciciel) i poruszającym szczere, wrażliwe, „dziecięce” serca. Ta Mądrość ukazuje się w końcu w Jezusie, wiecznym Słowie Ojca, przyjmującym ludzką naturę, żeby nas „po ludzku” uczyć Bożego dziecięctwa. Być dziećmi Mądrości to być dziećmi Boga.
To interesujące, że Chrystus w Ewangelii nazywa dziećmi zarówno tych, którzy reagują pozytywnie na Bożą Mądrość, jak i tych, którzy pozostają wobec niej oporni. Czasem robi się zły użytek z Jezusowych słów o konieczności stawania się „jak dzieci” (por. Mt 18, 3) – tworzy się w oparciu o nie pochwałę religijności emocjonalnej i bezrefleksyjnej, rzekomo lepiej prowadzącej do Boga niż głębokie rozmyślania. To prawda, że uczonym teologom może grozić pycha i zgubienie z oczu żywej Mądrości serca. Ale ideałem dzieci królestwa Bożego nie jest bezmyślność (Jezus po zmartwychwstaniu ubolewa, że Jego uczniowie okazali się „nierozumni”, por. Łk 24, 25) ani niedojrzałość. Nie jest nim lenistwo, uniemożliwiające uczenie się w Boskiej szkole, ani rozgrymaszenie, każące się domagać ciągłego zabawiania. Ludzie, których postawę Jezus krytykuje, zachowują się jak zepsute dzieci, którym nie odpowiada ani asceza Jana, ani „normalność” samego Jezusa. Ciągle coś im nie pasuje i w rezultacie, strojąc się w szaty krytyków, niczego się nie uczą.
Być dzieckiem Bożej Mądrości to być jej spragnionym. Jeśli czujesz, że ci jej brak, to znaczy, że zaczęła w tobie pracować.
Czwartek, 18.09.2014, Święto św. Stanisława Kostki
Pierwsze czytanie: Mdr 4, 7-15
Nasze potoczne wyobrażenia o pomyślności i udanym życiu niekoniecznie odpowiadają temu, co widać z Boskiej perspektywy. Na przykład za oczywistość uważamy, że należy sobie życzyć długiego życia („Sto lat!”), a gdy śmierć zabiera kogoś w pełni sił – do tego jeszcze obdarzonego rozmaitymi zaletami – wzdychamy, nie rozumiejąc. Odszedł taki obiecujący młody człowiek, a tylu drani żyje sobie w najlepsze…
Nie próbujmy wkładać Bożej Mądrości w łatwe, ludzkie schematy. Nie jest ani tak, że długowieczność automatycznie świadczy o Bożym błogosławieństwie (choć Księga Rodzaju przypisuje świętym patriarchom w chwili zgonu wiek powyżej naszej przysłowiowej setki, por. Rdz 25, 7-8; 35, 28-29; 47, 28), ani tak, że odejście w młodym wieku z pewnością oznacza szybko osiągniętą doskonałość (choć na pozór to właśnie sugeruje nasz fragment Księgi Mądrości). Trzeba raczej, nie próbując ogarnąć umysłem tego, co nas przerasta (por. Ps 131, 1), uznać życie za szkołę bycia po Bożemu mądrym – to znaczy (jak czytamy w naszym tekście) żyjącym w sposób „nieskalany”, myślącym w sposób prawy, dobrym. Boża Mądrość to sztuka życia w Boży sposób, to czystość serca niebędąca obsesją doskonałości, lecz uległością wobec Ducha Świętego. Czyste serce jest jak odrestaurowany witraż, pełen światła, ukazujący w pełni zamysł artysty, który go zaprojektował. Na przykład czystość, o jakiej mówimy w kontekście życia seksualnego, nie oznacza pruderii i odrzucenia rzekomo „brudnych” spraw ciała, tylko jest zharmonizowaniem popędu z cichymi tęsknotami duszy, wydobyciem z biologicznego pożądania ukrytej perły tęsknoty za miłością, sztuką afirmacji i daru. Mądrość „życia nieskalanego” polega na klarowności myśli i postaw, które nie przesłaniają sobą piękna Boskiego pomysłu na człowieka i jego szczęście.
Życie na ziemi służy… nauczeniu się życia! Naszym powołaniem jest życie w pełni i bez końca, życie wieczne, naszym celem nie jest starość i śmierć, lecz dojrzałość. „Starość jest czcigodna nie przez długowieczność i liczbą lat się jej nie mierzy: sędziwością u ludzi jest mądrość”. Chrześcijanie prawosławni mają zwyczaj nazywać „starcami” (niezależnie od wieku) ludzi duchowo dojrzałych, mądrych mądrością Ducha Świętego. Przy tym Boży Duch jest zarazem Tchnieniem wiecznej młodości, oddychanie Nim odnawia w nas młodość (por. Ps 103, 5). Mądrość po Bożemu to połączenie w sercu dynamizmu i świeżości ludzi młodych oraz rozwagi i doświadczenia osób starszych.
Psalm responsoryjny: Ps 148, 1-2.11-13a.13c-14
Mądrość Księgi Psalmów ma początek w „bojaźni Bożej” (por. Ps 111, 10), która nie jest obawą, lecz głębokim respektem, pełnym przejęcia szacunkiem, zachwytem przyprawiającym o dreszcz. Ten zachwyt rodzi uwielbienie, wychwalanie wspaniałości Boga. Modlitwa uwielbienia to znak, że pracuje w nas Boża Mądrość (por. Syr 39, 6), że zyskujemy właściwą orientację w życiu, że wiemy, Kto jest Skałą (por. Ps 95, 1), na której można budować i Światłem (por. Ps 27, 1), za którym warto iść. Taka modlitwa wyraża zrozumienie logiki świata pełnego Bożej chwały (por. Iz 6, 3), a także stanowi szkołę mądrości, którą się z nami dzielą „zastępy aniołów” oraz „wszyscy święci Pana”.
Ewangelia: Łk 2, 41-52
Boża Mądrość dała się w pełni poznać wchodząc między ludzi w osobie Jezusa, „rozbijając namiot” by mieszkać pośród nas (por. Syr 24, 8; J 1, 14). Przy tym Syn Boży, wieczne Słowo Ojca, zniżył się do naszego poziomu absolutnie dosłownie, stał się człowiekiem bez udawania. Apokryficzne opowieści o Dzieciątku dokonującym cudów i popisującym się niezwykłą wiedzą świadczą o niezrozumieniu paradoksu Wcielenia – kiedy Mądrość ukryła się sama przed sobą i jako Synek Maryi pozwoliła się wychowywać i uczyć. A jednak z tego Chłopca, na pozór tak „zwyczajnego”, że mieszkańcy rodzinnego miasteczka będą się później dziwić, „skąd u Niego ta mądrość” (por. Mk 6, 2), na moment wyjrzała Tajemnica.
Ewangelista pisze, że gubiąc się na pielgrzymce i dając się znaleźć w świątyni między rabinami Jezus miał lat dwanaście. Niektórzy kojarzą to z faktem, że w judaizmie istnieje granica wiekowa (ukończenie trzynastego roku życia), po przekroczeniu której młody Żyd staje się „synem przykazania”, czyli osobą zobowiązaną do przestrzegania przepisów religijnych. Żydowscy chłopcy przechodzą wówczas specjalną ceremonię, podczas której po raz pierwszy publicznie odczytują fragment Pięcioksięgu Mojżeszowego. W czasach Jezusa ten zwyczaj raczej jeszcze nie istniał, ale skojarzenie publicznej deklaracji obowiązku „bycia w tym, co należy do Ojca” ze zbliżeniem się do wieku „religijnej pełnoletniości” brzmi sugestywnie… W każdym razie dwunastolatek to jeszcze nie dorosły, choć z dziecka przemienia się w reprezentanta młodzieży. Młodziutki Jezus nie wypowiada posłuszeństwa Maryi i Józefowi (po powrocie do domu „będzie im poddany”), a jednak manifestuje specyficzną niezależność. Możemy z tego wyciągnąć naukę, że gdy w grę wchodzi wierność Bogu i otrzymanemu od Niego powołaniu, najświętsze ludzkie więzi schodzą na dalszy plan. Wiele lat później dorosły Jezus nie pozwoli się oderwać od kazania, chociaż otrzyma wiadomość, że chcą Go widzieć Matka i kuzyni (por. Łk 8, 19-20). Prawdziwa mądrość stawia zawsze na pierwszym miejscu Boga i Jego sprawy.
Scena odnalezienia w świątyni stanowi jedyny barwny punkt na białej plamie, jaką pozostaje dojrzewanie Jezusa, nazaretańska codzienność. Z dwunastoletniego Chłopca z dalekiej prowincji na moment wyjrzała Tajemnica, zadziwiając jerozolimskich uczonych. Posłuszny, zrównoważony Syn zaskoczył Matkę aluzją do sekretu swego poczęcia. A potem wszystko wraca do normy na następnych osiemnaście lat, do momentu, gdy niebo otworzy się nad Jordanem. W życiu wiary przebłyski cudowności przeplatają się poetycką prozą obecności Boga w drobiazgach, w zwykłym rytmie modlitwy, pracy, odpoczynku, świętowania…
Piątek, 19.09.2014
Pierwsze czytanie: 1 Kor 15, 12-20
Słowa „jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest nasza wiara”, będące skrótem jednej z myśli wyrażonych w tym fragmencie Pierwszego Listu do Koryntian, często powracają w kontekście tak zwanej apologii, czyli obrony wiarygodności chrześcijaństwa. Bywają motywacją do gromadzenia argumentów przemawiających za prawdziwością nowotestamentowej Nowiny o pustym grobie i ukazywaniu się żywego Pana, uzasadniających nasze zaufanie do relacji ewangelistów, wykazujących zakorzenienie tych relacji w tradycji pochodzącej od bezpośrednich świadków zdarzeń, oraz dowodzących psychologicznego nieprawdopodobieństwa wymyślenia takiej właśnie legendy… Jest to z pewnością ważne i potrzebne. Jednak uważna lektura naszego fragmentu pozwala dostrzec, że akurat w tym miejscu apostoł nie koncentruje się na potwierdzaniu prawdziwości zmartwychwstania Chrystusa (zrobił to już wcześniej, na samym początku rozdziału), lecz na wnioskach, jakie z tego faktu wynikają dla naszego myślenia o własnym życiu.
Problem, na który reaguje Paweł, wydaje się zdumiewająco aktualny, nawet jeśli współczesne bolączki religijnej świadomości niektórych chrześcijan nie we wszystkich szczegółach pokrywają się z tymi opisanymi w liście. Okazuje się bowiem, że w Koryncie istnieli ludzie wyznający zmartwychwstałego Chrystusa, lecz bynajmniej nie spodziewający się powszechnego wskrzeszenia umarłych! To właśnie do nich adresowany jest wywód, którego drugą część stanowi przywołane wyżej stwierdzenie o daremności całego chrześcijaństwa, gdyby Pan nie zmartwychwstał. Apostoł zaczyna go od tezy, że generalna niewiara w zmartwychwstanie ciał wyklucza również wiarę w Jezusowe powstanie z grobu. Następnie zwraca uwagę, że zwycięstwo Jezusa nad cielesną śmiercią jest właściwym finałem odkupienia, dopełnieniem triumfu nad śmiercią ducha. Bez zmartwychwstania Chrystusowy krzyż nie gładzi grzechów i całe nauczanie o zbawieniu traci sens.
W naszych czasach co i rusz spotykamy się z doniesieniami mediów o wynikach różnych ankiet, pokazujących, że sporo osób przyznających się do chrześcijaństwa nie wierzy w zmartwychwstanie, preferując raczej pogląd o reinkarnacji, albo jakimś czysto duchowym trwaniu w zaświatach. Jednak nawet przy braku tak wyraźnego odrzucenia tego punktu Credo, wielu uczestników lekcji religii i niedzielnych mszy praktycznie nie bierze go pod uwagę. Może nawet są w stanie powtórzyć (np. na egzaminie przed bierzmowaniem) jakąś formułkę o związku Chrystusowej Paschy z naszą egzystencją, ale faktycznie tego związku nie czują. Właśnie dlatego to, co nazywają wiarą, jest takie smutne i jałowe – „jeśli bowiem tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania”.
Psalm responsoryjny: Ps 17, 1.6-7.8.15
Psalm wyraża pełną ufność Bogu w chwili zagrożenia. Niewinnie prześladowany człowiek wręcz rzuca się w cień „Bożej prawicy” oraz „Bożych skrzydeł”, jak dziecko szukające ochrony u taty, lub pisklę orła bronione przez matkę (por. Pwt 32, 11)… Wierzy, że jest dla Boga ważny jak „źrenica oka”. To niesłychane, ale naprawdę jesteśmy czułym punktem naszego Stwórcy. On czuje się dotknięty wszystkim, co w nas uderza, a udowodnił to posyłając na świat Umiłowanego (por. Mt 17, 5) z którym stanowi niepojętą jedność (por. J 17, 21). Pozwalając Synowi wziąć na siebie nasze słabości i choroby (por. Iz 53, 4), dając sobie rozedrzeć serce Jego wołaniem z krzyża (czy rozdarcie zasłony Przybytku z Mk 15, 38 nie przypomina żydowskiego gestu żałoby, rozerwania szat na piersiach?) okazał najwyższą empatię. A podnosząc Jezusa z grobu dał nam największą z możliwych nadziei, której dyskretną zapowiedź znajdujemy w wersecie naszego Psalmu: „ze snu powstając nasycę się Twoim widokiem”.
Ewangelia: Łk 8, 1-3
Ewangelista kreśli nam przed oczami piękny obraz, wręcz gotową ilustrację (jedną z możliwych) do trzeciej z różańcowych Tajemnic Światła. Jest to również malowana słowami ikona do kontemplacji prawdy o Kościele jako wspólnocie przyjaciół Jezusa, o Kościele jako… drodze (to pierwsze określenie chrześcijaństwa, por. Dz 9, 2; 18, 25-26; 19, 9.23; 22, 4; 24, 14.22). Tak, bycie Kościołem to droga, przygoda wędrowania z Panem, doświadczania od Niego dobra i niesienia tego dobra innym.
Co widzimy? Jezus przemierza miasta i wsie głosząc Ewangelię. Przetłumaczmy sobie to słowo, z którym jesteśmy tak osłuchani i którego sens chyba zbyt często nam się zaciera z powodu rutyny: Jezus głosi Dobrą Wiadomość o królestwie Bożym. Dobra wiadomość jest taka, że królestwo Boże, pełnia Bożego panowania wśród ludzi, stało się bliskie (por. Mk 1, 15) na wyciągnięcie ręki, na odległość słowa wiary rodzącego się w sercu i gotowego do wypowiedzenia (por. Rz 10, 8-9). Królestwo Boże jest blisko, bo Słowo Boga zamieszkało wśród nas (por. J 1, 14) jako Syn Człowieczy. Syn Boży stał się człowiekiem, żeby z nas zrobić dzieci Boże, rodzinę, której ramy przekraczają granicę więzów krwi i narodowości, a nawet granice stworzonego świata – stajemy się obywatelami nadprzyrodzonego miasta-państwa, „niebiańskiego Jeruzalem”, wspólnie z „niezliczoną liczbą aniołów” i świętych (por. Hbr 12, 22-23). W czasie, który opisuje w naszym fragmencie Łukasz, jeszcze nie cała tajemnica Królestwa została wyjawiona, jeszcze nie rozegrała się krzyżowa bitwa o nasze zbawienie. Ale rozpoczęło się już budowanie „przybytku Boga z ludźmi” (por. Ap 21, 3).
Co jeszcze możemy zobaczyć? Jezus nie wędruje w pojedynkę, towarzyszy Mu oryginalna gromada uczniów i uczennic. Oryginalna, bo rabini nie miewali uczennic, nie przyjmowali na naukę kobiet. Jest to również grupa prawdziwych oryginałów, dosyć specyficznych osób zwołanych razem przez Bożą łaskę („zwołane zgromadzenie”, po grecku „ekklesia”, to termin, który po polsku oddajemy słowem „Kościół”). Grupa rybaków, byłych towarzyszy Jana Chrzciciela (a więc dosyć niespokojnych duchów), nawrócony poborca podatkowy (dla ówczesnych Żydów był to synonim kogoś skorumpowanego), kobiety uwolnione od złych duchów (a więc wcześniej pewnie zaplątane w jakieś złe sprawy)… Doprawdy, specyficzne grono. Ten zalążek Kościoła całkiem nieźle reprezentuje jego ludzką stronę: jesteśmy Gromadą Bożych Połamańców, Rodziną Ułaskawionych Grzeszników, których całym skarbem jest Jezus. To właśnie w nas, biedakach zanurzonych w Duchu Świętym, kiełkuje i rośnie ziarno Bożego królestwa (por. Łk 17, 21; Mk 4, 27).
Sobota, 20.09.2014, Świętych męczenników Andrzeja, Pawła i Towarzyszy
Pierwsze czytanie: 2 Mch 7, 1-2.9-14
1 Siedmiu braci razem z matką również zostało schwytanych. Bito ich biczami i rzemieniami, gdyż król chciał ich zmusić, aby skosztowali wieprzowiny zakazanej przez Prawo. 2 Jeden z nich, przemawiając w imieniu wszystkich, tak powiedział: O co pragniesz zapytać i czego dowiedzieć się od nas? Jesteśmy bowiem gotowi raczej zginąć, aniżeli przekroczyć ojczyste prawa. 9 W chwili, gdy oddawał ostatnie tchnienie, powiedział: Ty, zbrodniarzu, odbierasz nam to obecne życie. Król świata jednak nas, którzy umieramy za Jego prawa, wskrzesi i ożywi do życia wiecznego. 10 Po nim był męczony trzeci. Na żądanie natychmiast wysunął język, a ręce wyciągnął bez obawy 11 i mężnie powiedział: Od Nieba je otrzymałem, ale dla Jego praw nimi gardzę, a spodziewam się, że od Niego ponownie je otrzymam. 12 Nawet sam król i całe jego otoczenie zdumiewało się odwagą młodzieńca, jak za nic miał cierpienia. 13 Gdy ten już zakończył życie, takim samym katuszom poddano czwartego. 14 Konając tak powiedział: Lepiej jest nam, którzy giniemy z ludzkich rąk, w Bogu pokładać nadzieję, że znów przez Niego będziemy wskrzeszeni. Dla ciebie bowiem nie ma wskrzeszenia do życia.
To czytanie pokazuje dobitnie, że tradycja męczeństwa za wiarę była obecna już w Starym Testamencie. Także historia późniejszego judaizmu zna wiele podobnych wyznań pisanych krwią, a w niektórych przypadkach (niestety!) owa krew plamiła ręce chrześcijan. Opis męczeństwa siedmiu braci machabejskich i ich matki kojarzy się nam również w oczywisty sposób z rzymskimi martyrologiami, oraz przywodzi na pamięć niezliczone wizerunki męczenników chrześcijańskich. Starożytne relacje i średniowieczne malowidła bywają pełne makabrycznych szczegółów, nie są przyjemne w odbiorze. A jednak nie możemy się ich wyrzec – choć nie należy też powtarzać błędu niektórych naszych współwyznawców z przeszłości, wykazujących wobec takich obrazów chorobliwą fascynację. Chrześcijaństwo nie jest cierpiętnictwem. Sam Jezus, niewątpliwy Król Męczenników, choć z jednej strony pragnął swego krwawego „chrztu” (por. Łk 12, 50) dla naszego zbawienia, to zarazem w perspektywie bliskiego ukrzyżowania nie wykazał sie jakąś heroiczną odwagą, ani nawet stoickim spokojem. Zwyczajnie, po ludzku, zmagał się z atakiem paniki (por. Mk 14, 33; Łk 22, 44).
A jednak nie ma chrześcijaństwa bez Jezusowego krzyża, a także bez naszych osobistych krzyży (por. Mt 16, 24). Nie musimy się od razu spodziewać tragicznej śmierci lub ciężkiej choroby, bo istotą ofiary Jezusa (którą mamy naśladować) była miłość pełna poświęcenia, dar z siebie – a nie takie czy inne męczarnie („nie śmierć podoba się Bogu, lecz miłość Tego, kto umiera”, jak skomentował ukrzyżowanie św. Bernard). Mimo to warto i trzeba sobie zdać sprawę, że bez gotowości na taką czy inną utratę życia (choćby przez jego „zmarnowanie” w oczach świata) nie zdołamy dotrzymać kroku naszemu Przewodnikowi (por. Łk 14, 27-28).
W kontekście myśli o męczeństwie godne uwagi wydają się dziś dwie sprawy. Po pierwsze: czas męczenników absolutnie się nie skończył, a nawet mamy chyba do czynienia z wyjątkową eskalacją prześladowania chrześcijan w różnych miejscach świata. Dosłownie co parę minut ktoś ginie z powodu Chrystusa w jakimś punkcie naszego globu. Trzeba o tym pamiętać, mówić, towarzyszyć naszym siostrom i braciom swoimi modlitwami, podpisywać petycje, wysyłać listy, wspierać finansowo. Po drugie: zarówno opisana w Drugiej Księdze Machabejskiej historia braci męczenników i ich matki, jak i liczne historie z okresu pierwotnego chrześcijaństwa mogą niepokoić z jednego powodu. Męczennikom dano wybór, a to, czego żądano w zamian za zostawienie ich w spokoju, nie przedstawiało się dramatycznie. W przypadku żydowskich bohaterów było to skosztowanie kawałka wieprzowiny, w sytuacji chrześcijan w imperium rzymskim nieraz chodziło tylko o wrzucenie grudki kadzidła do misy z ogniem przed posągiem bóstwa. Ktoś mógłby powiedzieć: czy warto umierać w męczarniach za drobiazgi, czy Bóg naprawdę miałby za złe taki czysto zewnętrzny gest? Przecież liczy się serce. A jednak, gdy się głębiej zastanowić, drobiazgi miewają wagę kamyczka uruchamiającego lawinę. Nie należy dawać diabłu nawet koniuszka palca.
Psalm responsoryjny: 116B, 12-13.15-16c.17-18
Słowa o wznoszeniu kielicha zbawienia, składaniu ofiary pochwalnej, oraz o „cennej w oczach Pana śmierci Jego wyznawców”, nabierają szczególnego znaczenia w kontekście wspominania męczenników. W ich świetle śmierć za wiarę jawi się jako liturgia. Starożytni chrześcijanie, słysząc w sądzie wyrok śmierci, odpowiadali liturgicznym zawołaniem: „Bogu niech będą dzięki!” Łączyli swoją śmierć z ofiarą Pana, stawali się hostią, jak Ten, którym się wcześniej karmili.
Jednak w istocie całe życie chrześcijanina ma być rozciągniętą na wszystko eucharystią, ofiarą dziękczynną – pełnym wdzięczności odwzajemnianiem daru z siebie, jaki nam dała w osobie Chrystusa stwarzająca nas Miłość. Apostoł Paweł uczył, żeby całe cielesne bytowanie potraktować jak składanie „ofiary żyjącej” (por. Rz 12, 1), wykonując codzienne czynności na chwałę Bożą (por. 1 Kor 10, 31).
Ewangelia: Mt 10, 17-22
Jezus grał ze swoimi pierwszymi uczniami w otwarte karty: z powodu Jego imienia zostaną znienawidzeni przez otoczenie. Nie będą triumfować przy boku Mesjasza gromiącego Rzymian i odbudowującego wielki Izrael, lecz zostaną potraktowani jak zdrajcy, heretycy, zwolennicy niebezpiecznej utopii. Staną się wyrzutkami narodu, doznają wrogości nawet ze strony najbliższych. Jednak sytuacja będzie pod kontrolą niebiańskiego Ojca – zaopatrującego dzieci swego królestwa we wszystko, czego im trzeba (por. Mt 6, 32-33), a nawet podającego im, za pośrednictwem swego Ducha, właściwe słowa obrony przed oskarżeniami. Ważne, by nie dać się zastraszyć, wytrwać, choćby groziła fizyczna śmierć, bo nasze prawdziwe, niezniszczalne życie jest w dobrych rękach (por. Mt 10, 28-31).
Nie chodzi tutaj o chorobliwy pesymizm ani spiskową teorię rzeczywistości, lecz o realizm. W innych miejscach tej samej Ewangelii czytamy, że ciężar naśladowania Jezusa jest w gruncie rzeczy słodki (por. Mt 11, 30), oraz że nasze nastawienie wobec osób wrogo usposobionych powinno być życzliwe i przyjazne (por. Mt 5, 44-48). Co więc mają znaczyć otwierające nasz fragment słowa: „Miejcie się na baczności przed ludźmi”? Będąc szczerze otwarci i „pokładając nadzieję we wszystkim” (por. 1 Kor 13, 7), nie bądźmy jednak naiwni. Nie każdy, do kogo się uśmiechniemy, odpowie uśmiechem, nie każdy, komu wyświadczymy dobro, odpowie dobrem. Jesteśmy uczniami Jezusa, którego zdradził przyjaciel (por. Mt 26, 50).
dr hab. Marek Kita