
Słowo Boże jest prawdziwym światłem, którego potrzebuje człowiek.
(Benedykt XVI, Posynodalna adhortacja apostolska Verbum Domini, 12)
Trudna Rodzina
Biblia pod lupą – 12 maja 2018 r. – Marek Uglorz
Marek Uglorz – biblista, profesor ChAT w Warszawie, duchowny Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP
Czy na pewno zdajemy sobie sprawę z tego, co działo się dwa tysiące lat temu w Betlejem? Czy przyswoiliśmy sobie, że Betlejemskie Dziecko nie urodziło się w samym środku familijnej sielanki, ale w środowisku pilnie potrzebującym lekarza, terapeuty i zbawiciela? Dlaczego pytam? Ponieważ chcę Wam, Drodzy Czytelnicy, uświadomić kilka podstawowych prawd o duszpasterstwie wśród chrześcijańskich rodzin.
Wpierw jednak ustalmy, jakie rodziny potrzebują lekarza i zbawiciela? Otóż w Betlejem tak zwanej Świętej Rodziny, w popularnym rozumieniu, niestety całkowicie mylnym, nie było! Czy Maria była bardzo młoda? Trudno powiedzieć. Na pewno nie miała męża, a Dziecko było nieślubne. Jej przyszły mąż wcale nie pałał do niej namiętną miłością i bez względu na motywy był gotów ją zostawić samą. Na szczęście nocna interwencja Boga uchroniła Marię z Dzieckiem przed totalnym opuszczeniem i zgubą.
Rodzina wcale nie była bogata. Według Łukasza wręcz biedna, a w dodatku nikt nie chciał jej pomóc. Gdyby mieli pieniądze, nie wylądowaliby wśród pasterzy, ludzi półdzikich i będących w powszechnej pogardzie. Gdy Jezus był jeszcze malutki, uciekli przed nieszczęściem, niczym współcześni uchodźcy.
Opamiętajmy się! Gdyby ta Rodzina przeżywała to wszystko dziś, szybko zainteresowałby się nią Ośrodek Pomocy Społecznej, a sam Jezus zapewne byłby odebrany rodzicom.
W takim środowisku i w takiej Rodzinie Bóg urodził się człowiekiem. W takiej Rodzinie Bóg zadziałał lecząco i zbawiająco. Świętujemy narodziny Jezusa Chrystusa, Zbawiciela świata, w takiej Rodzinie. Świętej, to prawda, ale świętej nie dlatego, że idealnej, ale dlatego, że wybranej i zbawionej!
Jakie zatem są chrześcijańskie rodziny? Święte czy idealne? I jakiego rodzaju duszpasterstwa oczekujemy po biskupach i księżach? Siadania przy stole z tymi, którzy nie potrzebują lekarza, czy szukania tych, którzy są pogubieni i może całkowicie się zatracili?
Drodzy Czytelnicy, na jak długo starczy Wam wyrozumiałości dla biskupa bądź parafialnego księdza, jeśli będzie szukał mieszkań dla kobiet mających urodzić nieślubne dzieci? Długo będziecie dla nich wyrozumiali, gdy nocami będą namawiali mężów, aby nie odchodzili od swoich narzeczonych, żon, partnerek? Posłuchacie ich, gdy będą prosili Was o pokój dla uchodźców z małym dzieckiem?
Nie powiecie im wtedy, żeby zajęli się porządną pracą duszpasterską wśród porządnych rodzin? A może po prostu przestaniecie pytać: Jak wyobrażają sobie duszpasterstwo wśród rodzin?
Chrześcijańska Rodzino, życzę Ci: raduj się zbawieniem, chociaż być może:
– któryś Tato nie swoje dziecko kocha i wychowuje;
– kłócicie się nawet w Wigilię Bożego Narodzenia i myślicie o rozstaniu;
– nie macie pieniędzy;
– wiecie, że ktoś chce Was skrzywdzić;
– myślicie o uchodźctwie.
Bóg się zawsze rodzi właśnie dla Was i wśród Was.
Co robimy naszym dzieciom?
Wszyscy liczymy na młodzież. Często mówimy, że jest przyszłością Kościoła, chociaż czasem po cichu, a czasem głośno narzekamy na nią, że nie wiąże się z Kościołem i odchodzi. Swoistym neologizmem, którym posługujemy się już powszechnie, wyrażając nim dramatyczne rozgoryczenie postawą młodzieży, jest wykonfirmowanie z Kościoła w tradycji ewangelickiej, i wybieżmowanie w tradycji rzymskokatolickiej.
Uwaga, to nie młodzież ma dość Kościoła, ale to my, duszpasterze, katecheci, kaznodzieje, wespół z rodzicami, najpierw dzieci, a potem młodzież skutecznie wykonfirmowujemy i wybieżmowujemy spośród siebie. Zapytajmy więc, co takiego się dzieje? Co robimy naszym dzieciom, że konfirmacja i bierzmowanie bywa pierwszym dniem prawdziwego życia nareszcie bez Kościoła?
Krzywdę, którą im wyrządzamy, można zrozumieć dość prosto, tylko trzeba nieco otworzyć oczy, posłuchać świata, zajrzeć do współczesnej szkoły i zrozumieć, że dzieci są edukowane innymi schematami językowymi i wyobrażeniowymi, także według paradygmatów nowożytnej nauki, a więc w kulturze zdecydowanie różnej od tej, której hołdujemy w Kościele, więc problem polega na braku odpowiedniej komunikacji. Tylko tyle i aż tyle!
Zacznijmy od tego, że w europejskiej kulturze dominuje analityczny sposób myślenia, który skupia się na poszczególnych cechach i stałych kryteriach obserwowanego i poznawanego przedmiotu. Oświata już dawno zdała sobie z tego sprawę i stosuje metody edukacyjne, odpowiednie do powszechnego modelu myślenia.
Żeby nie było wątpliwości, jako biblistę mnie to nie zachwyca. Po pierwsze dlatego, że chrześcijańska duchowość w pierwszym rzędzie jest wypadkową duchowości mozaistycznej i judaistycznej. A po drugie dlatego, że kulturowym podłożem natchnionego tekstu, czyli ksiąg Starego i Nowego Testamentu, jest semicki model myślenia, inny od dominującego w Europie. W związku z czym mamy kłopot, bo albo to, co w sferze poznania i duchowości jest biblijne, trzeba jakoś inkulturować, albo postawić pytanie: a gdybyśmy tak poszli wspak? Czy nie odnieślibyśmy sukcesu, gdybyśmy w sferze religijnego oddziaływania przestali wspierać grecki model myślenia?
Jestem pełen obaw, że współczesne kłopoty europejskiego chrześcijaństwa z utrzymaniem żywej wspólnoty kościelnej mają swój początek między innymi w szkole, w której młodzież uczy się greckiego sposobu myślenia. Mając do dyspozycji jedynie ten instrument, nie ma dostępu do biblijnego tekstu. Nie potrafi go odczytać w taki sposób, w jaki ów tekst powinien być odczytany.
Pytajmy więc dalej: O jaki sposób chodzi? W przeciwieństwie do starożytnych Greków, naszych hebrajskich przodków, czyli Semitów, charakteryzował całościowy, holistyczny styl myślenia, w którym większą rolę odgrywa kontekst spostrzegania, a także relacje między osobami i obiektami. Nasze dzieci i młodzież uczą się myślenia, które bazuje na kategoriach. Tymczasem swoje doświadczenie religijne mają budować w oparciu o teksty, które napisali ludzie myślący o relacjach.
Jakiś przykład? Królestwo Boże nie jest przestrzenią, jak królestwo ziemskie, ani zbiorowiskiem ludzi o jednakowych cechach gatunkowych. Królestwo Boże jest królestwem relacji pomiędzy osobami. Albo inny przykład z szeregu licznych typologii biblijnych. Dziś trudno nam wytłumaczyć młodzieży udział ludzkości w osobie pierwszego Adama i dlatego nie rozumieją skutków grzechu ani artykułu wiary o grzechu pierworodnym. Tym bardziej nie pojmują udziału w osobie ostatniego Adama, czyli Chrystusa i nie przyjmują do wiadomości, że Jego śmierć jest ich śmiercią w chrzcie. Dlaczego? Bo nic nie wiedzą o osobie kolektywnej, typowej dla Starego Testamentu. Nie mają instrumentarium, skoro nawet na lekcjach biologii nie uczą się o rozwoju osobniczym, możliwym przez przynależność do gatunku, ale uczą się o zbiorowisku osobników, determinujących gatunek.
Stąd mamy praktyczne i bolesne konsekwencje. Jeśli zachodni wzorzec myślenia ukierunkowuje na autonomię i niezależność, nie dziwmy się, że młodzi ludzie, czytając biblijne teksty, nie znajdują w nich wspólnoty i relacji. Zawsze spostrzegają pierwszy plan. Świetnie charakteryzują biblijne postaci i wydobywają z tekstu to, co kreuje ich indywidualność. Możemy czuć się z tego powodu dumni i szczerze cieszyć się, że młodzież dobrze rokuje pod względem religijnym. Gdy jednak nastaje dzień, w którym człowiekowi trzeba usłyszeć: ty jesteś, wówczas nasze dzieci słyszą wezwanie do autonomii, ale nie do wspólnoty. W efekcie, jaką mamy młodzież? Wygląda na to, że religijnie rozbudzoną, ale niezdolną do budowania wspólnoty!
Kolejny, niebezpieczny przykład braku komunikacji pomiędzy kościelną starszyzną a najmłodszym pokoleniem, ma związek ze zmianą paradygmatu przyrodniczego. Uogólniając można przyjąć, że pokolenia przedwojenne były uczone według modelu kreacjonistycznego. Więc w ten sposób pojmowały świat, procesy w nim zachodzące i swoją egzystencję. Również w tym duchu nadawały sobie tożsamość. Tymczasem od ostatniej wojny, z kilku powodów, także ideologicznych i politycznych, ale przecież nie tylko, bo również w zgodzie z rozwijającymi się naukami przyrodniczymi, w szkole publicznej zapanował ewolucjonizm, co oznacza nie tylko przyswajanie sobie przez dzieci i młodzież ewolucyjnej teorii powstawania gatunków, ale przede wszystkim nowy sposób interpretacji dziejów świata.
Aby zrozumieć skutki, które w sferze tożsamości przyniosła zmiana paradygmatu przyrodniczego, wpierw musimy oba paradygmaty porównać. W kreacjonistycznym modelu życia cechy gatunkowe determinują cechy osobnicze. Skoro jakieś stworzenie urodziło się w ramach swojego gatunku, który jest niezmienny, więc nie może różnicować się osobniczo do takiego stopnia, że nagle przestaje przypominać innych przedstawicieli gatunku. Swoje cechy zawdzięcza gatunkowi.
Ewolucjonistyczny model życia odwraca ów porządek, podpowiadając nam, że cechy osobnicze decydują o cechach gatunkowych. Co prawda stworzenie rodzi się jako przedstawiciel swojego gatunku, ale zmiany, które w nim zachodzą, zmieniają cały gatunek, a w sprzyjających warunkach mogą doprowadzić nawet do powstania nowego. Dlatego odtąd rozumiemy, że nie osobnik zawdzięcza swoje cechy gatunkowi, ale gatunek osobnikowi.
Tego nasze dzieci uczą się w szkołach. Zresztą zdecydowana większość z nas także chodziła do szkoły po zmianie paradygmatu, która oznacza poważne skutki w sferze kulturowej, religijnej i społecznej. Tymczasem większość katechetów i księży, rodziców i wychowawców jakby nie pojmowała, że ich oczekiwania i roszczenia wobec najmłodszych pochodzą z poprzedniej epoki i przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego.
Chodzi mianowicie o to, że kolejne, powojenne pokolenia nie dochodzą do odkrycia swojej tożsamości według modelu kreacjonistycznego, ale ewolucjonistycznego. Nie wystarcza im poznanie siebie przez poznanie swojego gatunku, czyli rodziny, Kościoła, ludu, tradycji, ale słusznie oczekują przyznania im prawa do wyjścia poza ów zamykający krąg roszczeń plemiennych, zdeterminowanych tym samym kodem genetycznym, religijnym i kulturowym. Oczekują prawa do zdystansowania się, aby odkryć swoje indywidualne i niepowtarzalne piękno. Chcą, aby ich indywidualna tożsamość była szanowana przez grupę. Wiedzą, że jeśli będą zdecydowani, mogą doprowadzić do zmiany cech gatunkowych. Nie chcą być zdeterminowani przeszłością, ale chcą świadomie współtworzyć przyszłość wraz z resztą grupy.
Tymczasem w Kościele nasze dzieci i młodzież nieustannie jest konfrontowana z modelem kreacjonistycznym i oskarżana o to, że nie chce przyjmować tożsamości grupy, bo nie wystarcza jej fakt urodzenia w konkretnej rodzinie, parafii i Kościele. Upraszczając, często słyszy roszczenia tego rodzaju: Tożsamość grupy ma być twoją tożsamością. Ciesz się, że jesteś iksińskim, ewangelikiem, katolikiem itp. A młodzież, która świat rozumie inaczej, tożsamość chce nadawać sobie sama, i przy okazji mieć pewność, że jej cechy osobnicze mogą wpływać na zmianę gatunku.
Wraz z nastaniem XX wieku również w fizyce zmienił się paradygmat, a wraz z nim sposób, w jaki rozumiemy naturę stworzenia, więc i naszej cielesności. O ile bowiem od I. Newtona zachodnia cywilizacja sądziła, że wszystko jest materią, o tyle A. Einsteinowi zawdzięczamy powrót do rozsądnego z punktu widzenia teologii przekonania, że wszystko jest energią. Mam jednak wątpliwość, czy w Kościele wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele lekkości i radości zawdzięczamy tej zmianie myślenia?
Skoro bowiem wszystko jest energią, więc i moja cielesność jest stanem skupienia osobniczej energii, czy też Uglorzowego ducha. Zatem jestem ucieleśnionym duchem, o imieniu Marek, i nie muszę traktować swojej cielesności jako czegoś obcego mojej jaźni, albo zewnętrznego wobec wewnętrznej psychiki? Czyli nie muszę walczyć z niedobrym ciałem, które mnie unieszczęśliwia przemijaniem i chorobami. Nie muszę też podejrzliwie traktować swoje zmysłowe zdolności i potrzeby, ale mogę je z wdzięcznością przyjąć jako część samego siebie, a nawet wielbić nimi Boga.
Chwała Bogu, że fizycy odkryli, iż wszystko jest energią. Szkoda tylko, że wyręczają chrześcijańskich wychowawców i duszpasterzy, którzy dzieci i młodzież często traktują po helleńsku, widząc w nich głęboko pochowane, nieszczęśliwe i pochorowane dusze, które chcą im żywcem wydrzeć z pięknych ciał. Co tam medycyna, kosmetologia, psychologia i pedagogika, co tam turystyka i świętowanie Dnia Pańskiego? Ważne, że dusza zapomni o ciele i zachwyci się aniołkami.
Czyżby fizycy byli niedaleko Królestwa Niebios?
Ojca mamy w niebie
Gdy udzielam chrztu, dziecko zawsze trzymam na swoich rękach, żeby ochrzczone dziecko Boże przekazać rodzicom, najczęściej mamie, ze słowami komentarza, że odtąd nie jest ich własnością. Skoro zdecydowali się je ochrzcić, niech przyjmą do wiadomości, że oddali je Bogu, zrzekając się prawa do decydowania o jego przyszłym życiu. Co prawda biologicznie są rodzicami, jednak w sensie duchowym, a więc religijnym i kulturowym, z chwilą chrztu otrzymują dziecko na wychowanie, jak dla przykładu stało się z małym Mojżeszem albo Jezusem w stosunku do Józefa.
W moim pojmowaniu chrztu jest to niezwykle ważny, a niedoceniane przez księży gest, który wespół ze słowami, które mniej więcej przytoczyłem powyżej, uwalnia z despotycznego prawa rodziców i rodziny, uzurpującej sobie prawo do wychowywania dzieci dla siebie, swoich oczekiwań i potrzeb, na przykład do opieki na starość, albo uzależniania i manipulowania dziećmi w taki sposób, aby uzależnić rodzeństwo od siebie, co w konsekwencji najczęściej kończy się staropanieństwem i starokawalerstwem. Często rodzicom wydaje się także, że lepiej od dziecka wiedzą, kim powinno być, w jakim kierunku zawodowym i społecznym powinno się rozwijać, jakiej przyszłości dla siebie pragnąć, i zamiast stymulować dziecko do samopoznania i samorozwoju, jednocześnie towarzysząc mu w tym procesie, odmawiają mu prawa do samodzielnej decyzji i przeszkadzają w podążaniu za wewnętrznym głosem, który jest najlepszym kompasem szczęśliwego i sensownego życia.
Zamiast wierzyć w swoje dziecko, praktycznie wspierając je w samodzielnym życiu, i ciesząc się z tego, że szybko przejmuje odpowiedzialność za swoje życie, rodzice na wszelkie sposoby uzależniają je od siebie, będąc przekonanymi, że mają do tego prawo, skoro są rodzicami. Otóż nie! Owszem, mieliby, gdyby potomka nie dali ochrzcić. Chrzest ma więc olbrzymie znaczenie emancypacyjne (emancypacja to uwolnienie spod władzy ojca). Podczas chrztu Bóg upomina się o człowieka, uświadamiając wszystkim, że jak ziemia jest Jego, tak wszystko, co na niej żyje, łącznie z człowiekiem, jest Boże, a nie ludzkie!
Ów proces uwolnienia się spod despotycznej i patriarchalnej władzy ojca, szczególnie potrzebny jest synom. Jeśli synowie sami nie potrafią go zainicjować oraz przejść, ani nikt im w tym nie pomaga, nie dorastają potem do swoich męskich ról kochanka i ojca. Do przyjęcia pozostają im dwie skrajne role, w których, niestety, nie stają się mężczyznami we właściwym sensie. Albo za mocno związują się z matką, uaktywniając w sobie element żeński do rozmiarów karykaturalnych, w związku z czym w konsekwencji są zniewieściałymi „maminsynkami”, nie zapewniając żonom oparcia i poczucia bezpieczeństwa, za to chętnie wykorzystując je w roli zstępczych mam, albo stają się stwardniałymi, chowającymi swoje emocje pod maską twardziela, nieczułymi na intuicję, typami macho, traktującymi kobiety przedmiotowo. W ten sposób starają się zamaskować wewnętrzny lęk przed tym wszystkim, co jest kobiece w nich samych.
Tego rodzaju złe, wewnątrzrodzinne relacje, które nie musiałaby mieć miejsca, gdyby ludzie traktowali Boga poważnie, oraz dramatyczne konsekwencje w życiu dzieci, są wielokrotnie, i ze szczegółami godnymi największego uznania, przedmiotem biblijnych opowieści. Jedną z najważniejszych, dającą do myślenia zwłaszcza współcześnie, gdy powszechnie mówi się o pokoleniu synów pozbawionych ojców, jest opowiadanie o Abrahamie, który w swojej ojcowskiej roli kompletnie się pogubił i omal nie zabił Izaaka na górze Moria, (1 Mż 22,1-17), czego nie oczekiwał po nim nikt, a już na pewno Bóg, który przecież darował mu Izaaka. Do szczegółowej interpretacji tego opowiadania w absolutnie innym duchu, aniżeli czyni to tradycyjna egzegeza, a w ślad za nią, niestety, chrześcijańskie kaznodziejstwo i praktyka wychowawcza, zapraszam poniżej.
Abraham z Izaakiem
Dotychczasowa interpretacja podtrzymuje absurdalne stereotypy wychowawcze, w których rola ojca wciąż jest określona patriarchalnym roszczeniem do bycia panem i sędzią całej rodziny, oraz zniesławia Boga, przedstawiając Go jako okrutnika, który nie liczy się z ludzkimi emocjami, miłością i nadzieją.
Zacząć wypada od spostrzeżenia, że interpretacja tradycyjna, która zniekształca obraz Boga i zaciemnia relacje między ojcem i synem, pojawiła się wraz z Septuagintą, ponieważ greckie słowo, którym tłumacze oddali pojęcie hebrajskie, znaczące w dosłownym tłumaczeniu unieś go na podwyższenie, sugeruje inną ofiarę, a mianowicie całopalenie. Bóg nie mówi więc zabij go, ale ofiaruj mi go w tradycyjnym geście, w którym człowiek akceptuje odpowiedzialność przed Bogiem za ojcostwo. Podniesienie jest gestem ofiarowania pierworodnego na znak wdzięczności Bogu – Dawcy wszelkiego życia. Chodzi więc o gest rezygnacji z prawa do własności na rzecz osoby, której najwyższy autorytet się uznaje, w tym wypadku Boga, ujmującego się za Izaakiem.
Abraham jako ojciec nie zdaje egzaminu. Sam, powołany słowem obietnicy przez Boga, opuścił rodzinny namiot, i zamiast posłusznie czekać na swoją kolej po ojcu do bycia patriarchą, czyli najważniejszym mężczyzną klanu, odszedł, zakładając nowy klan. Natomiast własnego syna nie wspiera w rozwoju męskości, nie akceptuje jej, wreszcie pozbawia Izaaka męskiej siły, czego najlepszą ilustracją jest opowiadanie o próbie zamordowania go na górze Moria. Dlatego Bóg stoi po stronie Izaaka, ratując go z wyniszczających wyobrażeń ojca o prawie decydowania o życiu syna. Wpierw każe ojcu ofiarować syna, czyli zrzec się patriarchalnego prawa własności do niego, a potem, już na górze, gdy okazuje się, że Abraham wręcz odwrotnie, wciąż próbuje zrealizować swój plan pożarcia syna, wskazuje mu ofiarę zastępczą w postaci barana.
Abraham był tak skostniały w swoim patriarchalnym ojcostwie, iż w ogóle nie dostrzegał, że jak Bóg uczynił z nim, ratując go przed despotyczną władzą ojca, tak on powinien postąpić z własnym synem, i pozwolić mu żyć własnym męskim życiem. Na domiar złego Abrahamowi narzuciły się religijne wzorce ludów, wśród których przebywał, odkąd opuścił namiot ojca, a mianowicie składanie ofiar z pierworodnych. Jednak Bóg, który powołała go do drogi, tak okrutnej ofiary nie oczekiwał, a jak wiemy wręcz odwrotnej. Zaślepienie Abrahama pogłębiło się jeszcze bardziej w drodze na górę, gdy trzeciego dnia wędrówki zostawił sługi z osłem i postanowił kontynuować marsz jedynie z Izaakiem. Osioł symbolizuje instynkty. Jak długo im towarzyszył, Abraham pewnie czuł żołądek w gardle, a serce waliło jak kamień, czyli przeżywał ojcowskie męki, łamał się, było mu żal syna. Jednak w pewnym momencie skostniał do tego stopnia, że za wszelką cenę postanowił zrealizować swój szalony plan. Zaczął nawet kłamać. Sługom powiedział, że wrócą, gdy się pomodlą, a przecież miał inny zamiar. Natomiast synowi, który zdawał sobie sprawę z dramatycznej sytuacji, na pytanie, gdzie jest zwierzą ofiarne, odpowiedział, iż Bóg upatrzy sobie jagnię, wiedząc doskonale, że idzie na górę, aby zabić własnego syna.
Sposób, w jaki na górze Abraham realizuje swój plan, ujawnia jego podświadomy stosunek do syna. Związuje Izaaka, który w rzeczywistości już od dawna jest związany despotyczną miłością ojca. Nóż, w języku hebrajskim zwany pożeraczem, który Abraham unosi, jest materialnym wyrazem tej relacji. Pożarcie jest aktem, w którym to, co obce, staje się mną. Zabicie to absolutna i ostateczna negacja odrębności. Tragiczna tym bardziej, gdy ojciec neguje prawo do indywidualności i samodzielności własnego syna. I doprawdy nie sądźmy, że skoro Abraham był przekonany, że Bóg zażądał od niego tak haniebnego czynu, to nie dlatego, że takiego pragnienia nie ukrywał w swoim sercu.
Jednak na skutek kolejnej Bożej interwencji, broniącej syna przed ojcem „Abraham podniósł oczy, ujrzał za sobą barana, który rogami uwikłał się w krzakach”. Wzrok patriarchy, czyli wyobrażenia, zostaje wreszcie uwolniony, dzięki czemu odkrywa zwierzę przeznaczone do prawdziwej ofiary. Uwaga!!! Nie chodzi o jagnię, czyli zwierzę zastępujące syna, ale o barana, symbolizującego męską siłę i ojcostwo. Prawdziwym nożem okazuje się słowo Boże, przecinające despotyczne prawo własności ojca do syna, czyniące syna więźniem ojcowskich wyobrażeń. Złożenie w ofierze, do którego przygotowywał się Abraham, było wyrazem absolutnej władzy nad życiem dziecka. Władzy, którą ma tylko Bóg. Gest ofiarowania barana jest niezwykle znamienny, oznacza bowiem uśmiercenie ofiarowującego, czyli niewłaściwego ojcostwa, które synowi nie przyznawało prawa do wolności i uniemożliwiało mu indywidualny rozwój.
W zakończeniu opowiadania Bóg błogosławi Abrahama nie dlatego, że zgodził się zabić Izaaka, na co Bóg nigdy nie czekał, ale dlatego, że przez posłuszeństwo zrezygnował z prawa do jego zabicia. Czyli paradoksalnie Bóg może powiedzieć Abrahamowi: „…i nie wzbraniałeś się ofiarować mi jedynego syna swego” ( 1 Mż 22,16), dlatego, że ostatecznie go nie zabił.
Despotyczni ojcowie zrozumcie: Ofiarowanie Bogu syna oznacza, że macie mu pomóc odkryć samego siebie, wesprzeć jego męskość, także zaakceptować jego seksualność, i pozwolić mu pójść własną drogą życia!
Ofiary losu
Nic tak dobrze chrześcijaństwu nie wychodziło do tej pory, jak produkcja neurotyków. Tylu ludzi z kompleksami, lękami, wycofanych i przestraszonych, że mogliby popełnić życiowy błąd, za który zostaną ukarani, nie ma nigdzie poza chrześcijańskim światem. Tańczyć? O Boże, przecież to cioranie się w plwocinach szatana. Pić alkohol? No jakże to, przecież mamy czuwać i nie upijać się. Przyznać się do radości z seksu? Nie, to zbyt obsceniczne, a poza tym seks wciąż przynależy do sfery ciemności, stąd pobożni nie kochają się na łące, ale ciemną nocą w łóżku. Kobiety mają prawo czytać Biblię po swojemu, kobiecemu? Absolutnie nie, przecież Biblia zastępuje Boga. I tak dalej…
Byłby już najwyższy czas, aby tradycyjne chrześcijańskie wychowanie z hukiem przeminęło. Ludzie rzeczywiście poczuliby się wyzwoleni przez Ewangelię i zaczęłyby się tworzyć nowe wzorce kulturowe, w tym te, które mają religijne i duchowe podłoże.
Jednym z anachronicznych i podłych wzorców, regulującym międzyludzkie relacje, zwłaszcza małżeńskie, międzypokoleniowe i służbowe w Kościele, jest pojęcie ofiary i budowany na nim imperatyw etyczny, aby składać się w ofierze. Zatem? Złóż się w ofierze droga Żono i goniąc po domu przez wszystkie lata małżeńskiego związku ze szmatą, zbierając brudne ubrania męża i wychowując dzieci, poświęć swoje talenty, umiejętności, marzenia i poczucie sensu. Kochane Dziecko, nam się nie udało skończyć medycyny, ale swoją krwawicę przeznaczamy na to, żebyś zrealizowało nasze marzenia. Masz czelność odmówić? Ofiaruj swoje marzenia o pasieniu krów na ołtarzu rodzicielskiego wszystkowiedzyzmu. Drogi, młody i niedoświadczony Księże, nie talenty i predyspozycje odgrywają rolę w wyborze miejsca służby, ale wola władzy. A zawodowe ambicje Żony? Ach, drogi Boże, przecież trzeba się poświęcać Najwyższemu. I tak w koło Macieju od pokoleń, a skołowanych frustratów i neurotyków, jak nie ubywało, tak nie ubywa.
Rzeczywiście każdy uczeń Chrystusa świadomie podąża drogą Mistrza z Nazaretu, a więc drogą ofiary, która ludzkiemu życiu nadaje najwyższy sens. Tyle tylko, że ofiara ofierze nierówna i trzeba umieć oraz chcieć rozróżniać pomiędzy prawdziwą ofiarą miłości, którą każdy z nas powinien świadomie składać swoim życiem, angażując w nią cały swój potencjał osobowościowy i wszystkie umiejętności, a byciem ofiarą losu, gdy przez innych jesteśmy bezlitośnie wykorzystywani i manipulowani. Niestety, kulturowo-religijny wzorzec, oparty na ofierze Jezusa, od pokoleń w praktycznym zastosowaniu z większości chrześcijan czyni ofiary losu.
Jezus z Nazaretu złożył ofiarę, ale była to najwyższa ofiara miłości, którą złożył jako wolny Pan swojego życia, dlatego wyznajemy Go Królem. Nikt Go nie wykorzystał, nikt nie zawłaszczył, nikt bez Jego woli na krzyż nie wysłał. Sam zdecydował, kiedy i gdzie umrze, a zanim do tego doszło, wykonał to, co rozpoznał jako swoje powołanie. Na osła wsiadać nie musiał. Mógł – jak zwykł czynić do tej pory – wejść do Jerozolimy na nogach. Tym samym nie podłożyłby iskry pod mesjańskie oczekiwania, zebranych w Jerozolimie pielgrzymów. Judaszowi też nie musiał powiedzieć: „Czyń zaraz, co masz czynić„ (J 13,27). Co więc się wówczas wydarzyło? Dokładnie to, o czym można przeczytać w Ewangelii Jana: „Nikt mi życia nie odbiera, ale Ja kładę je z własnej woli. Mam moc dać je i mam moc znowu je odzyskać, …” (J 10,18). Nikt, absolutnie nikt, nie jest winien śmierci Jezusa, poza Nim samym. Nad wszystkim do samego końca panował. Życie ani razu nie wymknęło Mu się spod kontroli. Żył i umarł jak Król, wolny Pan samego siebie, który kochając ludzi, postanowił rozpocząć i dokończyć swoje dzieło w taki sposób, aby wykorzystać i darować cały potencjał swojej osoby i życia bliźnim. Na krzyżu może umierał w osamotnieniu i bardzo cierpiąc, ale konając, wypowiedział słowa, które wszystko rozjaśniają: „Wykonało się” (J 19,30).
Tymczasem ofiara losu, czy to podporządkowując się oprawcom, czy umierając, nie potrafi wypowiedzieć tych słów, ponieważ wie doskonale, że nie darowała w wolnym akcie miłości swoich najlepszych umiejętności i niepowtarzalnego potencjału swojej osoby, ale została zmuszona służyć nie swoim ideałom. Największym cierpieniem ofiary losu jest świadomość, że nie rozwija siebie, nie realizuje swoich marzeń i nie miłuje innych tymi darami, które otrzymała od Ojca. W efekcie nie nadaje sensu swojemu życiu i jest głęboko nieszczęśliwa oraz niezadowolona. Traci szacunek do samej siebie i nie potrafi stać w obronie swojej godności.
Proszę sobie wyobrazić scenę pojmania Jezusa. Gdyby nie emanowała z Niego królewska godność nawet w tamtej chwili, (przypominam po traumatycznej modlitwie w Getsemane, podczas której doświadczył agonii), jakże ci, którzy po Niego przyszli, aby Go pojmać, mogliby przed Nim paść na twarz? Przed ofiarą losu nikt się nie kłania. Nikt jej nie szanuje, ponieważ sama siebie też nie potrafi. Właśnie to tłumaczy, dlaczego mężczyźni, którzy ze swoich żon czynią ofiary losu, chociaż mają doskonałe służące, szukają relacji z kobietami mającymi poczucie godności i znającymi swoją wartość. Albo to, że pozornie dobrze wychowane dzieci, aby ratować same siebie odcinają się od swoich rodziców i gdzie indziej odnajdują autorytety, którym oddają się w służbę. W wypadku ludzi religijnych najczęściej staje się nim religijny guru albo prawo.
14 Gdy przyszli do uczniów, ujrzeli wielki tłum wokół nich i uczonych w Piśmie, którzy rozprawiali z nimi.
15 Skoro Go zobaczyli, zaraz podziw ogarnął cały tłum i przybiegając, witali Go.
16 On ich zapytał: «O czym rozprawiacie z nimi?»
17 Odpowiedział Mu jeden z tłumu: «Nauczycielu, przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego.
18 Ten, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a on wtedy się pieni, zgrzyta zębami i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, żeby go wyrzucili, ale nie mogli».
19 On zaś rzekł do nich: «O plemię niewierne, dopóki mam być z wami? Dopóki mam was cierpieć? Przyprowadźcie go do Mnie!»
20 I przywiedli go do Niego. Na widok Jezusa duch zaraz począł szarpać chłopca, tak że upadł na ziemię i tarzał się z pianą na ustach.
21 Jezus zapytał ojca: «Od jak dawna to mu się zdarza?» Ten zaś odrzekł: «Od dzieciństwa.
22 I często wrzucał go nawet w ogień i w wodę, żeby go zgubić. Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam!».
23 Jezus mu odrzekł: «Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy».
24 Natychmiast ojciec chłopca zawołał: «Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!»
25 A Jezus widząc, że tłum się zbiega, rozkazał surowo duchowi nieczystemu: «Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego!».
26 A on krzyknął i wyszedł wśród gwałtownych wstrząsów. Chłopiec zaś pozostawał jak martwy, tak że wielu mówiło: «On umarł».
27 Lecz Jezus ujął go za rękę i podniósł, a on wstał.
28 Gdy przyszedł do domu, uczniowie Go pytali na osobności: «Dlaczego my nie mogliśmy go wyrzucić?»
29 Rzekł im: «Ten rodzaj można wyrzucić tylko modlitwą i postem».
(Tłumaczenie: Biblia Tysiąclecia, wyd. 4)
14 A przyszedłszy do uczniów, zobaczył wielki tłum wokół nich oraz uczonych w Piśmie, którzy rozprawiali z nimi.
15 Wszyscy ludzie, gdy tylko go zobaczyli, zdumieli się i przybiegłszy, witali go.
16 I zapytał uczonych w Piśmie: O czym rozprawiacie z nimi?
17 A jeden z tłumu odpowiedział: Nauczycielu, przyprowadziłem do ciebie mego syna, który ma ducha niemego.
18 Ten, gdziekolwiek go chwyci, szarpie nim, a on się pieni, zgrzyta zębami i schnie. I mówiłem twoim uczniom, aby go wypędzili, ale nie mogli.
19 A on mu odpowiedział: O pokolenie bez wiary! Jak długo będę z wami? Jak długo mam was znosić? Przyprowadźcie go do mnie.
20 I przyprowadzili go do niego. A gdy tylko go zobaczył, zaraz duch nim szarpnął, a on upadł na ziemię i tarzał się z pianą na ustach.
21 Jezus zapytał jego ojca: Od jak dawna mu się to zdarza? A on odpowiedział: Od dzieciństwa.
22 I często wrzucał go w ogień i w wodę, żeby go zgubić. Ale jeśli możesz coś zrobić, zlituj się nad nami i pomóż nam.
23 Jezus mu powiedział: Jeśli możesz wierzyć. Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy.
24 I natychmiast ojciec tego chłopca zawołał ze łzami: Wierzę, Panie! Pomóż mojej niewierze!
25 A Jezus, widząc, że ludzie się zbiegają, zgromił ducha nieczystego, mówiąc: Duchu niemy i głuchy! Rozkazuję ci, wyjdź z niego i więcej w niego nie wchodź.
26 Wtedy duch krzyknął i szarpiąc nim gwałtownie, wyszedł. A chłopiec wyglądał jak martwy, tak że wielu mówiło, iż umarł.
27 Lecz Jezus ujął go za rękę i podniósł, a on wstał.
28 A gdy wszedł do domu, jego uczniowie pytali go na osobności: Czemu my nie mogliśmy go wypędzić?
29 I odpowiedział im: Ten rodzaj demonów nie wychodzi inaczej, jak tylko przez modlitwę i post.
(Tłumaczenie: Uwspółcześniona Biblia Gdańska)
1 A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: «Abrahamie!» A gdy on odpowiedział: «Oto jestem» –
2 powiedział: «Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę».
3 Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział.
4 Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość.
5 I wtedy rzekł do swych sług: «Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was».
6 Abraham, zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili.
7 Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: «Ojcze mój!» A gdy ten rzekł: «Oto jestem, mój synu» – zapytał: «Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?»
8 Abraham odpowiedział: «Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój». I szli obydwaj dalej.
9 A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu.
10 Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna.
11 Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł: «Abrahamie, Abrahamie!» A on rzekł: «Oto jestem».
12 Anioł powiedział mu: «Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna».
13 Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna.
14 I dał Abraham miejscu temu nazwę „Pan widzi”. Stąd to mówi się dzisiaj: «Na wzgórzu Pan się ukazuje».
(Tłumaczenie: Biblia Tysiąclecia, wyd. 4)
1 Po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę i powiedział do niego: Abrahamie! A on odpowiedział: Oto jestem.
2 I Bóg powiedział: Weź teraz swego syna, twego jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do ziemi Moria i tam złóż go na ofiarę całopalną na jednej górze, o której ci powiem.
3 Abraham wstał więc wcześnie rano, osiodłał swego osła i wziął ze sobą dwóch służących i swego syna Izaaka, narąbał drew na ofiarę całopalną, wstał i poszedł na miejsce, o którym mu Bóg powiedział.
4 A trzeciego dnia Abraham podniósł swe oczy i zobaczył z daleka to miejsce.
5 Wtedy Abraham powiedział do swoich służących: Zostańcie tu z osłem, a ja i chłopiec pójdziemy tam, oddamy cześć Bogu i wrócimy do was.
6 Wziął więc Abraham drwa na ofiarę całopalną i włożył je na swego syna Izaaka, a sam wziął do ręki ogień i nóż i poszli obaj razem.
7 I Izaak powiedział do swego ojca Abrahama: Mój ojcze! A on odpowiedział: Oto jestem, mój synu. I Izaak zapytał: Oto ogień i drwa, a gdzie jest baranek na ofiarę całopalną?
8 Abraham odpowiedział: Bóg sobie upatrzy baranka na ofiarę całopalną, mój synu. I szli obaj razem.
9 A gdy przyszli na miejsce, o którym mu Bóg powiedział, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa, związał swego syna Izaaka i położył go na ołtarzu na drwach.
10 Potem Abraham wyciągnął rękę i wziął nóż, aby zabić swego syna.
11 Lecz Anioł PANA zawołał do niego z nieba: Abrahamie, Abrahamie! A on odpowiedział: Oto jestem.
12 Anioł powiedział: Nie podnoś ręki na chłopca i nic mu nie czyń, bo teraz wiem, że boisz się Boga i nie odmówiłeś mi swego jedynego syna.
13 A Abraham podniósł swe oczy i spojrzał, a oto za nim baran zaplątał się rogami w zaroślach. Abraham poszedł więc i wziął barana, i złożył go na ofiarę całopalną zamiast swego syna.
14 I Abraham nadał temu miejscu nazwę: PAN upatrzy. Dlatego po dziś dzień mówią: Na górze PANA będzie upatrzony.
(Tłumaczenie: Uwspółcześniona Biblia Gdańska)
Informacje
Dowiedz się więcej
